Od mojego ostatniego postu minął już prawie rok. Strach pomyśleć, co się od tego czasu powyprawiało.
Nie wchodząc jednak w szczegóły dotyczące prawdziwych i wymyślonych przyczyn mych zaniedbań, nie bawiąc się w wymówki i usprawiedliwienia, podsumujmy: po przekroczeniu półmetka ciąży ( i dodaniu kilku jeszcze tygodni), wena i zapał ewidentnie opuściły mnie ciężarną i cierpiącą (na wiele dolegliwości). Napuchnięta jak dynia i z mózgiem jak galareta, chronicznie niewyspana, bezmyślnie gapiąc się w ekran w pracy, bo przecież zaraz urlop macierzyński, zdołałam jednak zgromadzić kilka stron zapisków z ostatnich 12 tygodni, od 30. do 42. – bo tak, moja córa kazała jednak na siebie czekać dwanaście dni dłużej, niż to było w oryginale planu.
Zapiski kiedyś uzupełnię tutaj – albo i nie. Wiadomo, jak to jest z obiecankami. Nadmienię jedynie, że dziecina na świat przyszła w umiarkowanych bólach, rozciągając jednak moment – ostrzegam! Plastyczna metafora! -odsłonięcia kurtyny na dobre kilka dni. Nie obeszło się bez interwencji odpowiednio wykwalifikowanego personelu medycznego, a w tym niezwykle przystojnego i słynącego ze skłonności do flirtowania szkockiego anestezjologa. Wreszcie jednak, wyczekiwana i poganiana, acz uparta w swym wewnątrz mnie tkwieniu, w dniu urodzin swojego ojca, z błogiego zacisza matczynego łona wyrwana została – wcale niegigantyczna, na co mogłoby przez matkę 20 przybranych kilogramów wskazywać – Maja.
Osiem i pół miesiąca, 37 z hakiem tygodni, 262 dni, a przede wszystkim MORZE wspomnień później – ziemia nadal kręci się wokół słońca, dzień wstaje, gdy kończy się noc, życie toczy się dalej. Z tym że to nie jest już moje życie; nie to samo w każdym razie, które wiodłam, gdy wrzucałam poprzedni post.
Czas otworzyć nowy rozdział, rozdział, gdzie już nie Toto, a najrozkoszniejsza na świecie potomkini moja, Majutek, rządzi, dzieli, denerwuje i zachwyca. ZAPRASZAM.
(A niniejszą stronę na razie oficjalnie zawieszam. Do następnego Toto.)