Tydzień 38. po drugiej stronie zegara – Toto stało się Mają i zamieszkało między nami

Od mojego ostatniego postu minął już prawie rok. Strach pomyśleć, co się od tego czasu powyprawiało.

IMG_20160127_140711.jpg

Nie wchodząc jednak w szczegóły dotyczące prawdziwych i wymyślonych przyczyn mych zaniedbań, nie bawiąc się w wymówki i usprawiedliwienia, podsumujmy: po przekroczeniu półmetka ciąży ( i dodaniu kilku jeszcze tygodni),  wena i zapał ewidentnie opuściły mnie ciężarną i cierpiącą (na wiele dolegliwości). Napuchnięta jak dynia i z mózgiem jak galareta, chronicznie niewyspana, bezmyślnie gapiąc się w ekran w pracy, bo przecież zaraz urlop macierzyński, zdołałam jednak zgromadzić kilka stron zapisków z ostatnich 12 tygodni, od 30. do 42. – bo tak, moja córa kazała jednak na siebie czekać dwanaście dni dłużej, niż to było w oryginale planu.

Zapiski kiedyś uzupełnię tutaj – albo i nie. Wiadomo, jak to jest z obiecankami. Nadmienię jedynie, że dziecina na świat przyszła w umiarkowanych bólach, rozciągając jednak moment – ostrzegam! Plastyczna metafora! -odsłonięcia kurtyny na dobre kilka dni. Nie obeszło się bez interwencji odpowiednio wykwalifikowanego personelu medycznego, a w tym niezwykle przystojnego i słynącego ze skłonności do flirtowania szkockiego anestezjologa. Wreszcie jednak, wyczekiwana i poganiana, acz uparta w swym wewnątrz mnie tkwieniu, w dniu urodzin swojego ojca, z błogiego zacisza matczynego łona wyrwana została – wcale niegigantyczna, na co mogłoby przez matkę 20 przybranych kilogramów wskazywać – Maja.

Osiem i pół miesiąca, 37 z hakiem tygodni, 262 dni, a przede wszystkim MORZE wspomnień później – ziemia nadal kręci się wokół słońca, dzień wstaje, gdy kończy się noc, życie toczy się dalej. Z tym że to nie jest już moje życie; nie to samo w każdym razie, które wiodłam, gdy wrzucałam poprzedni post.

Czas otworzyć nowy rozdział, rozdział, gdzie już nie Toto, a najrozkoszniejsza na świecie potomkini moja, Majutek, rządzi, dzieli, denerwuje i zachwyca. ZAPRASZAM.

(A niniejszą stronę na razie oficjalnie zawieszam. Do następnego Toto.)

 

 

 

Tydzień dwudziesty piąty, w którym w tajemniczych okolicznościach znikają kości

A ściślej mówiąc – kostki.

Tak po prostu – pewnego dnia obudziłam się i kostki jeszcze były, ale już pod koniec dnia – już ich nie było. I choć następnego dnia z ulgą mogłam cieszyć się z ich ponownego -i, jak się też wkróce okazło, jedynie tymczasowego – objawienia, to fakty są smutne i fakty są nagie – ja puchnę.

Jakby nie wystarczył bezustanny i nieubłagany przyrost wagi i puchnięcie w nieco bardziej metaforycznym znaczeniu tego słowa…Tymczasem, los się zawziął, lklątwy ciąży posypały się i wreszcie – jakże wcześnie! – postanowiło mnie także dotknąć to osławione zatrzymywanie wody w organiźmie. Straszą nim wszelkie poradniki i strony internetowe o tematyce medyczno-brzemiennej, straszą lekarze i położne, i choć tyczy się zaledwie części ciężarnych, to przecież biednemu zawsze wiatr w oczy – puchnące śmiało ciało należy i do mnie.

Nie to, że się nie spodziewałam. Od dłuższego czasu, zanim nawet poważniej o rozmanażaniu się pomyślałam, na karby tej oto dolegliwości zrzucałam kartoflowaty nos i niekształtne łydki. Odkąd pamiętam również ledwie upałek wywołuje u mnie parówkowatość palców i bochenowatość stóp, które, nie oszukujmy się, w żadnych temperaturach do szczególnie zgrabnych nie należą. Zniknięcie kostek nie było więc specjalnym szokiem.

Tyle że to dopiero początek. Pantofelki są jeszcze tylko lekko ciasne – co będzie za tygodni piętnaście.

(A taki z tego wszytskiego pożytek, że lwia zmarszczka pomiędzy brwiami, a także wszytskie inne kurzołapki i bruzdowiska, jakby się lekko wypełniły. Zapommnij o kolejnej dawce botoksu – po prostu zajdź w ciążę! Brak przyjemności i trwałych efektów gwarantowany! Z innych niusów: w tym tygodniu znów był bełcik oraz nawrót zmęczenia ekstremalnego -a  miało być tak pięknie w tym drugim trymestrze..)

Tydzień dwudziesty czwarty na nutę “A ja rosnę i rosnę” lub “Zielono mi”

Wczoraj powiedziałam szefowi, że jedna z koleżanek z pracy ma termin zaledwie tydzień po mnie. Pierwszą reakcją było zdziwienie, drugą – wybuch gromkiego śmiechu. Na pewno z tego, że po tej drugiej tak mało widać.

Fakty są jednak brutalne – do oczekiwanego porodu zostało mi jeszcze całe 16 tygodni, a tymczasem już wyglądam, jakby w każdej chwili miały mi odejść wody. Okrągła jak piłka, gotowa na wszystko, zaawansowanie ciężarna. 9 kilogramów żywej wagi na plusie.

Ale też i sama jestem sobie winna. Słodyczy sobie nie żałowałam,podobnie z wszelkimi innymi tłusto-pogrubiającymi posiłkami, za to na siłce nie widziano mnie od dwóch tygodni. Ale przecież raz się żyje i raz się jest w pierwszej ciąży. Zrzucę. Powinien w tym pomóc nieoczekiwany nawrót nudności. TAK! Jestem w drugim trymestrze, gdy normalne kobiety czują się doskonale i wcinają wszystko ze smakiem, a tymczasem ja puszczam trzeciego w ciąży pawia na dzień dobry w środku tygodnia. Po owocach robi mi się niedobrze, orzechy bezlitośnie polegują na żołądku. Sniadania sprawiają, że zbiera mi się na wymioty co najmniej do południa, a podróżowanie autobusami znów sobie na jakiś czas odpuściłam. Nawet batony czekoladowe to nie to samo – wczoraj odmówiłam przyjęcia loda w polewie czekoladowej! (Było to wydarzenie bez precedensu w moim dotychczasowym życiu). Ja się tak nie bawię, to nie tak miało być. Czy będę zielenieć o poranku i na widok niektórych potraw już do końca ciąży? Czy naprawdę nawet raz w życiu nie mogę sobie pofolgować? Pewnie nie, wszak wiadomo – biednemu zawsze wiatr w oczy.

Pozytyw tej sytuacji jest taki, że nudności zajęły miejsce zgagi, i choć wolałam tę drugą, to jednak fajnie, że coś mi akurat nie doskwiera. Negatywy – mimo ograniczeń żywieniowych, i tak z dnia na dzień puchnę, a także sto sześćdziesiąt jeden innych.

A z pozostałych,niekoniecznie z dominującą tu tematyką związanych, niusów, to właśnie stuknął mi kolejny – o ironio! – okrągły rok. Ostatni bez dziecięcia, pierwszy w coraz bardziej sensacyjnie rozwijającej się roli matki. Z tej okazji postanowiłam tym razem odpocząć i niczego nie organizować pod kątem towarzyskim, ale jak zwykle nie wyszło i jednak wyszła kolacja na mieście z garstką znajomych oraz moją nieskromną osobą w roli głównej. Najfajniejsze było to, że już o 21:30 mogłam z czystym sumieniem rozgonić towarzystwo, zwinąć tę imprezkę i radośnie udać się do domu. Miło było też pogrzebać w ciuchach i popstrykać focie z rąsi w kreacjach z poprzedniego życia, nic sobie nie robiąc z tego, że wygląda się jak szafa dziesięciodrzwiowa ani z komentarzy, że to kobiecie w ciąży “może nie wypada” (Padek, który, jak wnioskuję, najchętniej odziałby mnie w parciany worek). Było cudownie.

photo (3) *

(A na kolację wybrałam się w czarnej, bo przecież czarny wyszczupla).

*Nie pytamy i nawet nie zastanawiamy się, jak będę wyglądać za trzy i pół miesiąca, skoro teraz wyglądam już tak. Zaprawdę powiadam Wam, istnieje jednak coś takiego jak granice wyobraźni.

Tydzień dwudziesty trzeci, nierozstrzygający

Wiele jest na tym świecie wielkich pytań, nad którymi ludzkość łamie sobie głowę: czy Bóg istnieje? Genetyka czy wychowanie? Co było pierwsze: jajko czy kura?  Dlaczego zginęła cywilizacja Majów? Kto wrobił królika Rogera? Gdzie jest krzyż? Oraz, jak w przypadku naszej nienarodzonej latorośli: dziewczynka czy, kurna, chłopiec?

No, niezupełnie. Pewne podejrzenia, i to oparte na całkiem solidnych przesłankach, są. Niemniej jednak, faktem jest, iż kolejne badanie USG zakończyło się brakiem zdecydowanego rozstrzygnięcia kwestii płci Toto. Po pół godzinie dźgania mojego brzucha głowicą ultrasonograficzną, bo przecież dziecko jak zwykle niesprzyjająco ułożone, plecami do nas i z podwiniętymi nóżkami, pani technik nie tylko nie chciała powiedzieć, czy wszystko w porządku, bo ona tylko robi pomiary (dowiedzieliśmy się następnego dnia, że wszystko wygląda zupełnie normalnie), ale i oświadczyła, że za dobrze to nie widać. Jej zdaniem jednak, na 75-80% to dziewczynka – właśnie dlatego, że nie widać. Pamiątkowego zdjęcia tym razem też nie dostaliśmy.

Cóż, nie mogę powiedzieć, że wynik ten jest zadowalający, jako że a) obsesyjnie potrzebuję mieć kontrolę nad wszystkim i nie lubię niespodzianek b) dziecko jest wyraźnie uparte c) nie lubię niespodzianek, ale jednak przyjęliśmy do wiadomości, że wydam niedługo na świat małą kobietkę. Tym bardziej, że od dobrych ośmiu i 2/3 dnia miałam takie przeczucie, że to jednak osobniczka płci żeńskiej (w przeciwieństwie do dwudziestu siedmiu i 1/4 dnia z przeczuciem, że to chłopiec, poprzedzonym czternastodniowym wrażeniem, że jednak dziewczynka itd.). Tym samym – przyjmujemy już prezenty dla Małej Mnie, może jednak nadal w stylu i kolorach neutralnych.

Z racji szali wagi przechylonej jednak po stronie dziewczęcia, tymczasowa ksywka w wersji anglojęzycznej, “Phteven”, musiała ulec zmianie, ustępując miejsca inspirowanej “Grą o Tron” oraz najciemniejszymi zakątkami ludzkiej pomysłowości Khaleesi.

khaleesi

Czy to czyni mnie Babką Smoków? Być może.

Co czytać, gdy (w) ciąży

Dziś o tym, co sprawiło, że wiem więcej niż położna, a przynajmniej tak mi się wydaje. Zartuję – nie z tym, że wiem więcej, bo wiem i tylko spróbujcie zaprzeczyć, ale ciążową literaturę faktu, tę fachową i zupełnie poważną, odpuszczę drogim czytelnikom, bo to nudne. Rzeczowych poradników i napakowanych informacjami aplikacji mobilnych na rynku jak grzybów po deszczu (przynajmniej w moich stronach, ale coś mi się wydaje, że Polska ma ofertę jeszcze bogatszą) – skupmy się więc na czymś, co dobrze i przyjemnie się czyta.

1) Zacznijmy jednak od wyjątku (a jednocześnie prezentu od serdecznych przyjaciół!), czyli “Jak wychować szczęśliwe dziecko” (autor: John Medina). Jednak poważna praca i poważny naukowiec, badający pracę mózgu. Uwaga, uwaga, czyta się jednak dobrze, Medina serwuje masę fajnych ciekawostek, których do tej pory nie udało mi się usłyszeć (z reguły wcale, a na pewno już nie z siedemnastu źródeł w stu pięćdziesięciu różnych wersjach), a zawarte w książce tezy wydają się trafne, sprawdzone i generalnie godne zaufania.  Im mniejsza kijanka w brzuchu, tym lepiej zacząć czytać. Bo inaczej można, tak jak ja, bardzo zestresować się faktem, że stres jednak niekorzystnie wpływa na rozwój mózgu potomstwa, a niejedzenie ryb, których, tak jak ja, niektóre kobiety w ciąży przełknąć po prostu nie są w stanie, już na pewno źle wpłynie na iloraz inteligencji dziecka. Mniej więcej. Co ważne, książka utrzymana jest w tonie odmiennym od powyższego tekstu, czyli nie grozi i nie straszy, a radzi i edukuje. Polecam!

john medina

2) “Ciężarówką przez 9 miesięcy” Kaz Cooke – Kaz to moja koleżanka zza miedzy – Australijka (jeśli myślicie, że się spoufalam, to wpadnijcie na Antypody – mało tu ludzi, prawie każdy się zna!), dziennikarka i felietonistka, a przy okazji bardzo zabawna pisarka. Oprócz wszystkiego, co ważne, co dzieje się i będzie się działo, co zrobić trzeba, a czego robić nie powinno się absolutnie, w książce znajdziemy moją ulubioną część, czyli pamiętnik głównej bohaterki z cotygodniowymi wpisami. Nie wiem, jak to wygląda po polsku, ale w oryginale czyta się rewelacyjnie – niejedną łzę wynikającą z niepohamowanych wybuchów śmiechu uroniłam ja ci przy lekturze tych zapisków! Co więcej, nasza pamiętnikarka puchnie i przybiera na wadze w tempie ekspresowym, później niż większość kobiet odczuwa pierwsze ruchy dziecka, zachodzi w ciążę będąc zupełnie spłukaną, czuje się mocno niegotowa na poród i macierzyństwo – nawet taka powoli puchnąca jak balonik, martwiąca się bezruchem dziecka, nie do końca mentalnie i materialnie przygotowana do wszystkiego samica słonia, jak ja, może poczuć się lepiej (nic tak nie poprawia humoru jak to, że inni mają gorzej, ale to tylko taki żarcik). Podsumowując: przyjemne z pożytecznym, gorąco zachęcam! Ja osobiście sobie i ojcu mojego dziecka czytam do poduszki.

kaz cooke

3) Jak na razie, trzecia i ostatnia pozycja na mej liście (nie licząc, jeszcze raz podkreślam, poważnej literatury fachowej, nie jestem kompletną ignorantką!) “Belly Laughs” Jenny McCarthy (“Smieszny brzuszek” po polsku, ale ten tytuł nie podoba mi się w ogóle). “Poradnik gwiazdy!” – krzyczy do nas z okładki, choć porad tu niewiele, a  u nas McCarthy jest raczej postacią słabo znaną, i chyba dobrze (były króliczek Playboy’a, występujący w takich hitach jak “Krzyk 3” oraz “Straszny film 3”). Poczucie humoru jednak ta kobieta ma. Książka to satyryczny opis przebiegu ciąży. Nie szukaj tam cennych wskazówek, tym bardziej, że jest to już lektura lekko podstarzała (autorka rodziła w 2002 roku – kiedy jeszcze byłam dumna posiadaczką telefonu Nokia 3320 – więcej dodawać nie trzeba), ale opis porodu, w trakcie którego dwadzieścia pięć osób patrzy, jak McCarthy wyciska z siebie…kupę (a potem dziecko) – bezcenny. Polecam także historię z wizytą u proktologa. Jednym zdaniem: nawet nie w połowie tak dobre, jak dzieło Kaz Cooke, ale sprawi, że uśmiechniesz się pod nosem w przerwie pomiędzy guglowaniem terminu “przezierność karkowa” a zdobywaniem informacji na temat potencjalnie szkodliwego wpływu majonezu na zdrowie dziecka. Plus – do przeczytania w pół dnia.

jmc

I tyle. Zaznaczam, że wątek jeszcze może trochę się rozwinąć jeśli znajdę więcej czasu na czytanie zabawnych książek o ciąży pomiędzy drzemkami i siedzeniem na Fejsie. Ciąg dalszy może nastąpi.

Tydzień dwudziesty drugi – nieznośna lekkość ciążenia

Nie byłabym sobą, prawdziwą obywatelką kraju nad Wisłą, która z mlekiem matki wyssała skłonność do – zmiennego natężenia – malkontectwa, gdybym sobie w każdym poście choć odrobinę nie ponarzekała. Zupełnego braku problemów mogłabym po prostu nie wytrzymać – nie wiem, nie przeżyłam, ale to nie może być normalne?! Bo choć właśnie przekroczyłam magiczną połówkę w drodze do połogu, a obecnie znajduję się w momencie, gdzie dolegliwości z mym stanem związane chyba najmniej dolegliwe w historii, to przecież pomartwić się z jakiegoś powodu można zawsze.

Bo dziecko przez dwa dni nie kopało lub kopało za słabo, bo może je jednak zgniotłam na miazgę tym moim łożyskiem, bo przecież tak strasznie boli mnie głowa, a biust natomiast przestał. To na pewno coś oznacza? Google w ruch, para buch, na internetach pełno takich histeryczek jak ja, więc szybko uspokajam się, z nagromadzenia treści wyciągając tylko te najrozsądniejsze porady i komentarze. Pewną regularność ruchów w twym podbrzuszu zauważysz – statystycznie rzecz biorąc, ale czym by była natura, gdyby nie wyjątki – dopiero w okolicach 26. tygodnia. Przednia pozycja łożyska może cie jeszcze długo obserwacyjne plany krzyżować. Zgnieść dziecka za bardzo nie dasz rady, chyba że upuścisz sobie na tułów walec drogowy. Głowa boli? Połóż się. Zdrzemnij się. Napij się wody. Weź tabletkę – paracetamol najlepiej – od jednego proszku przeciwbólowego jeszcze nikt nie umarł. Nie wyjesz z bólu przy zakładaniu stanika? No naprawdę. Dramat. Nie martw się, wkrótce dyskomfort powróci. Skoncentruj się na lśnieniu włosia, przez ostatnie trzydzieści lat raczej anemicznie matowego i zdecydowanie bardziej przerzedzonego, i na tej pięknej, niczym wyfotoszopowanej cerze, w której nawet zmarszczki giną. Nie myśl o tym, że to przez zatrzymywanie wody i puchnięcie facjaty – jeszcze zapłaczesz nad nabrzmiałymi polikami, teraz podziwiaj jedwab swej skóry, czule muskając ją koniuszkami palców….

No idylla.

Z kącika ciekawostek, które nieco burzą z trudem wypracowany stan względnego zadowolenia: w pracy nadal powracający po urlopach koledzy i koleżanki nieustannie podkreślają, jak bardzo urosłam. Przypominam im, że zaledwie pół ciąży za mną. Następuje niezręczna cisza. By ją przerwać, koledzy i koleżanki pytają, czy to dziewczynka, czy chłopiec, bo przecież tydzień wcześniej miałam badanie anatomii dziecka. Kłopotliwa cisza utrzymuje się. Koledzy i koleżanki w ramach rekompensaty oferują rady – każdy inną i, najlepiej, przeciwną do ostatniej, którą słyszałam. Ale fajnie jest rozmawiać o ciąży z koleżankami i kolegami z pracy.

Reasumując jednak – nie jest źle. Z zapartym tchem czekam na rozwój wydarzeń. Doświadczone matki i autorzy literatury fachowej zapewniają, że będzie tylko gorzej.

PÓŁMETEK!!! Podsumowania oraz inne wnioski i tematy po połowie ciąży

Werble proszę! Czas na szampana! (Tu wstaw mrugnięcie okiem oraz tekst “Oczywiście, bezalkoholowego!”). Z całego tego podniecenia niespełnioną, jak już wiemy, możliwością lepszego poznania własnego dziecka, zupełnie nie zauważyłam, jak stuknęła mi – przynajmniej teoretycznie – połówka. Dopiero co przeklinałam ciągnące się w nieskończoność niewygody oraz mdłości z początku pierwszego trymestru, a tu nagle już mniej niż więcej zostało do końca. (Ba, jedna z ciążowych aplikacji na moim telefonie twierdzi, że już zaczął mi się szósty miesiąc – nie wiem, niestety, co to za szkoła liczenia, ale jak tak dalej pójdzie, do w swoich ciążowych zmaganiach na luzie dobiję do pełnego roku. Hu-ra.)

Co wiemy po połowie tego koszmaru niezwykłego doświadczenia? W skrócie i wybiórczo, bo przecież nie sposób w tym krótkim pościku zawrzeć całości wywodów ze stu pięćdziesięciu dni życia bobasa i jego znękanej matki, a także bez odkrywania Ameryki, bo po co, skoro już odkryta, powiem:

–  że to nie dowcip, nie problemy hormonalne, nie tarczyca, nie ciąża urojona i nie przelewki – to się dzieje naprawdę

– że waga pokazuje już siedem i pół kilograma więcej niż na początku, co nieustannie przyprawia mnie o ból głowy

– że są ból głowy jest częsty i niekoniecznie związany z aktualnym ciężarem

– że to niesamowite, iż u tak wielu kobiet, wliczając przecież niezwykle wyjątkową mnie samą, wszystko przebiega mniej więcej tak samo – pierwszy trymestr: “Bleee”, wraz z wybiciem 14. tygodnia, jak z zegarkiem w ręku: “O matko, ja jeszcze żyję, pokłady energii to nie abstrakcyjny koncept, a jedzenie ma smak! Szok!”

– że powtarzające się i uporczywe bóle w klatce piersiowej to nie zawał serca ani nawet nie rozciągająca się skóra na biuście (poważnie byłam o tym przekonana), ale zwykła zgaga

– że można przeczytać wszystko i jeszcze więcej na temat ciąży i wiedzieć więcej od pracowników opieki medycznej, ale i tak ta wiedza blednie i nie liczy się nic a nic w obliczu paniki rosnącej proporcjonalnie do upływu czasu i zbliżania się godziny “P” jak poród

– że miłość macierzyńska istnieje i może pojawić się bardzo wcześnie, nawet już w momencie, gdy mała rozmazana plamka na ekranie ultrasonografu rozdziawia japę w kształt wskazujący na ziewnięcie

– że kapryśny Maluch może się wić jak szalony godzinami i o każdej porze jednego dnia, a nazajutrz, na przykład, z równym uporem będzie tkwić w bezruchu przez ponad 24 ha

– że, ku połechtaniu marnych resztek ciężarnej  próżności, mocniejsze, gęstsze włosy i nieskazitelna cera w trakcie tych kilku miesięcy – to nie mit! (w przeciwieństwie do związku pomiędzy słuchaniem twórczości Mozarta a zdolnościami matematycznymi dziecka w łonie; spokojnie wracam do muzyki tanecznej z lat dziewięćdziesiątych)

– że jeszcze tylko dwa tygodnie, a Toto będzie miało 50% szans na przeżycie, jeśli postanowi wydostać się na ten świat jednak znacznie wcześniej*

– że nic, choćby nie wiadomo co się stało, nie będzie już tak samo.

NIC.

To tak naprawdę jest jednak też szczęśliwa buźka. Toto, daj kopa, jeśli słyszysz – już się nie mogę Ciebie doczekać!

* W tym tygodniu kolega z pracy przyprowadził do pracy dwójkę swoich dzieci, obecnie w wieku lat około dziesięciu-dwunastu, racząc mnie historią, jak to pierwsze urodziło się w 27. tygodniu ciąży, a drugie w 24. Obecnie piękni, zdrowi i dorodni, w momencie przyjścia na świat mierzyli niewiele więcej (pierwsze) lub wręcz mniej (drugie) niż długość długopisu. Do 24. tygodnia zostało mi raptem tygodni 3. POMOCY!!!

Tydzień dwudziesty pierwszy – Toto przekorne, czyli wiele hałasu o niewiele

Toto odmówiło totalnie współpracy na anatomicznym badaniu USG. I żeby chociaż się na nas wypięło, to może by się coś jednak dało z tym robić. Ale gdzie tam! Zamiast pokazać się w pełni glorii i chwały, wcisnąwszy się w najgłębsze otchłanie mojej macicy (“Bardzo, bardzo nisko”, powiedziała pani technik USG), Toto nakryło się nogami i na tym płonne nasze nadzieje na wykrycie płci (a także: wzięcie pomiarów, ustalenie, czy wszystko w porządku, rozpoznanie kończyn dolnych) rozpełzły się w nicość. W obronie Maleństwa należy powiedzieć, że zbyt wiele miejsca na manewry nie miało – z mojej perspektywy wyglądało to tak, jak poniżej, czyli łożysko centralnie wciśnięte w facjatę i krępujące wszelkie ruchy dzieciaka, zwanego także “Więźniem Placenty”. I nie pomogło, że pani badająca ustawiała mnie na boki, z nogami do góry i do stania na głowie (no, prawie) – jedna z głębokich prawd o życiu, którą poznaliśmy dzisiaj, to że co się zaklinuje, to się nie ruszy. Szczególnie jeśli to Coś jest dzieckiem w łonie.

photo (1)

Na szczęście, w tym małym, zaplątanym kłębuszku człowieczeństwa udało się chociaż stwierdzić, że Toto ma najprawdopodobniej wszystko okej z głową i jej zawartością, a także całkiem normalne, zdrowe serduszko. Oraz, jak się wydaje, zdolności akrobatyczne i naturalną rozciągliwość – już wkrótce będziemy razem ćwiczyć szpagaty!

Kolejne USG za dwa tygodnie, jak poleciła pani od sonografu, bo wówczas będzie można przy okazji zaobserwować wzrost i wszelkie inne, oczywiście wyłącznie pozytywne, zmiany. Tym razem jednak z zapartym tchem nie czekam, bo mogłabym doznać niedotlenienia. Co będzie, to będzie, i byle tylko zdrowe było!

(A nos wcale nie taki duży, jak nam się na poprzednim badaniu wydawało i choć nie ma to absolutnie żadnego znaczenia, drugiego Cyrano de Bergeraca ani Pinokia raczej nie będzie, i dobrze.)

Tydzień dwudziesty, a przykazanie pierwsze: w ciąży odpoczywaj

Nie posłuchałam rad przyjaciół, znajomych, koleżanek z pracy i autorek poradników o tematyce ciążowej. Zachciało mi się wakacji w drodze, a konkretniej – w samochodzie, na nowozelandzkich szosach, ulicach i autostradach, zachciało się kempingów, biwakowego jedzenia i spania na materacach z ulatującym powietrzem, szamotaniny na przemian w upale i deszczu, z chorującym na serce, padającym z nóg, a jednak nieposłusznym psem i noclegami w pokoju z matką koleżanki, która wygrałaby każdy możliwy konkurs na najgłośniejsze chrapanie – z olbrzymią przewagą nad rywalami.

Oczywiście, przesadzam. Nie było wcale tak źle i wszystko do opanowania, bo nie od parady i nie od dziś jest się w końcu hardkorowym podróżnikiem z niewielkim budżetem, ale jedno ale*. Nie wsiadamy do samochodu w 20. tygodniu ciąży na z rzadka tylko przeplatane wysiadkami dziesięć dni w środku lata. Myślisz”film drogi”, a zamiast tego dostajesz hasła w rodzaju “łupanie w krzyżu”, “nudności na krętych drogach”, “wieczny ucisk pęcherza” oraz “ogólny dyskomfort”. Dodajmy jeszcze, że długo oczekiwany odpoczynek zamienia się w niespodziewane dodatkowe pokłady zmęczenia, no ale wtedy już jest oczywiście za późno i musisz wracać do pracy.

Oprócz niewygód jednak, i pomimo standardowej dawki marudzenia, muszę powiedzieć, że wyjazd udał się w dechę. Przede wszystkim, bo było pięknie, jak zwykle.

photo

Poza tym, raz pierwszy w życiu chyba, a przynajmniej odkąd pamiętam, co bardziej prawdopodobne, bo pamięć mam krótką, na wyjeździe z założenia aktywnym prócz bycia przewożoną nie robiłam po prostu nic. Wylegiwanie się na kocyku przed namiotem, ploteczki z koleżanką na ławeczce, wypoczynek na plaży, owszem – ale żadnych tam pieszych wycieczek, sportów, intensywnego zwiedzania. Nie będę się przecież w ciąży zarzynać, nosząc w brzuchu kupę kamieni, a przynajmniej coś, co tak mniej więcej się odczuwa.

Na trzyosobowym, bardzo w swej naturze spokojnym posiedzeniu na Sylwestra i tak wytrzymałam co najmniej do 37. minuty po północy, więc nie ma to tamto, jeden z najpóźniejszych momentów udania się na spoczynek w całym wesołym okresie brzemienności. Warto wspomnieć, że kieliszka szampana jednak nie dałam rady w siebie wlać. Prawdopodobnie najspokojniejszy koniec/początek roku w moim życiu, prawdopodobnie pierwszy z wielu następnych, bo dzieciatych.

Maleństwo natomiast nie próżnuje, kopanie czuć już teraz codziennie, choć zawsze z podobną siłą i w tych samych podbrzusznych okolicach. Regularnego rytmu brak, ale na internetach piszą, że jeszcze za wcześnie na to. Nie przeszkadza mi to jednak już niepokoić się zawczasu.

W pierwszym dniu tygodnia 21. mamy USG i czytanie z fusów (jak dla nas) oraz z budowy anatomicznej Toto – czy zdrowe, to przede wszystkim, ale także bardzo intrygujące – czy to on, czy ona. Niecierpliwość w organizmie wrze i buzuje mocniej niż  pompowane w zwiększonej o 30% ilości hektolitry krwi. Czyli bardzo.

*I drugie ale: nie kupujemy biletów na nocne, kilkugodzinne przeprawy promem z miejsca A do miejsca B, licząc na przedciążowo spokojny sen na karimatce podłodze, zapominając o oślepiających światłach, tłumie współpasażerów i kreskówkach puszczanych na cały regulator pomiędzy 2 a 4 w nocy.

Tydzień dziewiętnasty – przedświąteczne świętowania powody

Czas mijał niespiesznie, ciała przybywało, ciężarna i jej brzucho rosły systematycznie, a za oknem robiło się coraz pogodniej, słoneczniej i goręcej. Zbliżały się święta bożonarodzeniowe. Ale! Zanim jednak nadeszła długo oczekiwana przerwa, zanim jeszcze ciężarna i drugi sprawca ciąży opuścili rodzinne gniazdko, by wybrać się na długą, jak się otem okazało – prawie 3500 kilometrową – przejażdżkę po malowniczym południu, w życiu przyszłych rodziców, a ściślej – we wnętrznościach rodzicielki – doszło do niesamowitego wydarzenia. Toto zaczęło robić rzeczy WYCZUWALNE. Pierwsze ruchy.

To właśnie w noc przed rozpoczęciem podróży, zamiast korzystać z paru zaledwie godzin błogiego odpoczynku przed całonocną przeprawą promem pomiędzy wyspami, ciężarna leżała wpatrując się w sufit, w myślach przerabiając po raz kolejny wszelkie możliwe czarne scenariusze, od śmierci dziecka w łonie począwszy na pożarciu dziecka przez psa skończywszy.Sen nie nadchodził, coraz bardziej idiotyczne pomysły napływały, a tu nagle…Raz. Dwa. Trzy. To mogło być cokolwiek, pulsująca żyłka, zapowiedź nadchodzących jelitowych, połknięta przypadkiem żaba nawet, a jednak ciężarna nie wiedząc skąd wiedziała, że to jednak to, na co już od dłuższego czasu z nie do końca, na szczęście, zapartym tchem czekała – kopniaki potomka. Albo potomkowa czkawka, ale kto wie i kto by się szczegółami przejmował).

Z wrażenia ciężarna przed morską podróżą nie zmrużyła oka. Ale choć wycieńczona, to jednak szczęśliwa popłynęła w “daleki świat”, wiedząc już teraz na pewno, że Toto na pewno tam jest, żyje, wierci się, rośnie. I nawet nie chciało jej się już myśleć o potencjalnych chorobach i innych wypadkach losu. Taki sukces i takie święto!